„Panie, zachowaj mnie od zgubnego nawyku mniemania, że muszę coś powiedzieć na każdy temat i przy każdej okazji. Odbierz mi chęć prostowania każdemu jego ścieżek. Uczyń mnie poważnym, lecz nie ponurym, czynnym, lecz nienarzucającym się”.
Ten fragment modlitwy św. Tomasza z Akwinu znajduje się przy jego grobie w Tuluzie. Znajduję w łych słowach pokorę dla moich i innych ludzi słabości. Uświadamiają mi, że w tym świecie dane zostało mi cenne życie wraz z więzami, które łączą mnie z rodzicami, rodzeństwem, nauczycielami i uczniami, przyjaciółmi i znajomymi. Do spełnionego życia będzie mnie prowadzić szlifowanie samego siebie w takich właśnie związkach i doskonalenie samej siebie poprzez własne wysiłki. Nigdy więcej nie powtórzy się moje życie w takim samym wymiarze. Dlatego cenię sobie z całego serca związki z ludźmi, które zostały mi dane. Nie muszę wyrażać swoich opinii. Nie muszę błyszczeć. Nie muszę za wszelką cenę zaznaczać swojego istnienia. Po prostu jestem obecna. Ze szczerością i uwagą słucham innych, często wzruszając się ich opowieściami. Ludzie bowiem gromadzą się wokół tego, kto ich naprawdę słucha. Pamiętam, że to, co daję, zostanie mi zwrócone, a zemsta na wrogach uderzy we mnie. Nie jestem pochlebcą, nie kłaniam się innym w pas. Uczciwie i z dumą wyrażam siebie słowami, czynami i postawami. Nie odpowiadam arogancją na arogancję, sarkazmem na sarkazm, pogardą na pogardę. Bez względu na to, jak inni zachowują się wobec mnie, zawsze staram się odpowiadać miłością, ciepłem i życzliwym sercem. Nie lituję się nad chorymi, samotnymi, czy słabymi, Każdy z nich ma swoją dumę, a litość wywołuje przeciwną reakcję. Ludzie chorują i są nieszczęśliwi, ponieważ nie chcą otworzyć się na innych i trwają w zamknięciu. Tak, jak wszyscy, pragną wyzwolić swe serce. Aby to mogło nastąpić, ważne jest, żeby nie ranić ich dumy.
Inni to inni, ja to ja. Nie porównuję siebie z innymi. To daje rni wolność. Gdy inni mnie ranią, znieważają lub robią ze mnie głupca, nie obrażam się na nich. To się na nic nie zda. Za to staram się wyjaśnić, dlaczego mi to robią. Nie tłumaczę się. Przyznaję się z pokorą do swoich błędów i przepraszam, gdy kogoś ranię. Nie przerzucam na innych odpowiedzialności za swoje czyny. Nie ranię samej siebie ani innych niepotrzebnie, wyolbrzymiając błędy, które ja, czy ktoś inny popełnił. Natomiast staram się w innych dostrzegać ich dobre cechy. Przebaczenie zawsze niesie ulgę. Uwalnia moje serce od nienawiści, prowadzi mnie ku wolności i pokojowi. Może się wydawać, że aktu przebaczenia dokonuję dla dobra innych, ale w rzeczywistości dokonuję go wyłącznie dla siebie: oznacza to wygnanie z serca antypatii, gniewu i wrogości.
Mam przyjaciół, przed którymi mogę z zaufaniem otworzyć serce i podzielić się swoim bólem tak, jak oni dzielą się ze mną swoim. Mam do nich zaufanie, które można mierzyć szczerością. Zaufania nie można zastąpić perfekcyjnością w pracy, bystrym intelektem ani głęboką wrażliwością. Zaufanie wzbudzają ci ludzie, którzy mają charakter i odnoszą się do innych z niezachwianą szczerością. Brak przyjaciół, samotność są stanem niespełnienia serca. Jeśli wnoszę coś w życie innych, nie odczuwam w sercu samotności. Kiedy rozumiem cudze serce, wtedy mogę poznać swoje prawdziwe Ja. Wiem, że moje myśli kreują moje życie: jak myślę, takim człowiekiem się staję, To moje własne nastawienie, mój sposób patrzenia na rzeczy sprawia, że coś się pogarsza albo wydaje się gorsze, niż jest. Pamiętam, że rzeczy mają złe strony, gdy ja je tak spostrzegam. Zło nie istnieje. Wszystko z natury swojej jest dobre i ode mnie tylko zależy, co z tym zrobię, i czy dobro nie zmieni się w zło.
Usiłuję walczyć z moimi negatywnymi emocjami, unikając stwierdzeń: „do niczego", „nie da się", „Nie!", „nędzny", „głupi", „nie lubię", „chcę umrzeć", itp. Zamieniam je na emocje pozytywne, Myślę więc: „na pewno mi się uda"; „lubię wszystkich"; „będę pożyteczna dla innych"; „wszystko z pewnością zmieni się na lepsze"; „wszystko w porządku"; „wydostanę się z tego”; „nigdy nie będę uciekać przed problemami"; „stawię czoła sytuacji”. Jeżeli zawsze będę obawiać się porażki, na pewno przegram. Jeżeli będę starać się myśleć o rzeczach radosnych i dających szczęście, zachowywać się tak pogodnie, jak tylko się da, to z pewnością pewnego dnia stanę się szczęśliwa.
Każda myśl, czyn albo słowo, które wyślę w świat, trwa wiecznie. Takie jest prawo tego świata. Myśli, czyny i słowa mają moc przyciągania wszelkich elementów niezbędnych, aby stały się one konkretną rzeczywistością. To one są odpowiedzialne za mój los - dobry, czy też zły. Ostre słowa, nawet wypowiadane dla czyjegoś dobra, wywołują u ludzi negatywne reakcje. Dlatego kultywuję empatię, aby umieć zrozumieć ból innego człowieka. Mówienie wyłącznie słów miłości oznacza, że ich energia działa w kierunku tego, co pozytywne. Oznacza to mówienie o szczęściu, pomyślności i zdrowiu, a unikanie mówienia o nieszczęściu, chorobie, ubóstwie itp. Słowo żyje, jest energią.
Staram się nie żyć przeszłością. Każde jutro jest absolutnie nowe, a przyszłość właśnie się zaczyna. Jeśli jednak ograniczę się własnymi myślami i uczuciami, jeśli nie zechcę przebaczać i będę stale odświeżać wspomnienia tego, co było - to nigdy nie zaznam prawdziwego spokoju. Przeszłość minęła bezpowrotnie. Dzień dzisiejszy jest rezultatem dnia wczorajszego, a zarazem przyczyną jutrzejszego. Każda chwila jest nową chwilą. Żeby żyć, nie wolno mi ani na moment tracić nadziei. Muszę zrobić wszystko, aby zrealizować swoje nadzieje. Gdy jestem blisko ich utraty, pamiętam, że moje nadzieje nigdy mnie nie zdradzą. To tylko ja mogę je zdradzić poprzez ich zaniechanie. Tak jak marzenia, nadzieje spełniają się wtedy, gdy nie będę się tego spodziewać - ich spełnienie jest absolutnie pewne. Nadzieje i marzenia uruchamiają odporność na zło. W momencie, gdy się poddam, wszystko się zawali.
Każda istota ludzka poszukuje miłości, pragnie być zrozumiana. Nic tak nie boli, jak brak miłości i zrozumienia ze strony innych. Jeśli taki stan trwa zbyt długo, tracimy nadzieję. A bez niej żyć nie można. Bycie kochanym daje prawdziwą radość i nadaje życiu sens. Jest to możliwe tylko wtedy, gdy ja potrafię kochać i rozumieć innych. Najpierw trzeba dać, aby móc dostać.
Wszyscy możemy pójść taką drogą życia, na jaką się zdecydujemy. Będziemy szczęśliwi, jeśli tylko zechcemy. Zdobędziemy tyle, ile zechcemy. Będziemy zdrowi, jeśli tak postanowimy. Rzeczy niemożliwe mogą się spełnić nawet poprzez ich niespełnienie. Uświadamiam sobie swoje ograniczenia i mam odwagę przyznać się do nich. Nie boję się powiedzieć: nie wiem, błądzę, pomyliłam się, przepraszam. Tę odwagę i garść refleksji, z którymi odważnie dzielę się z innymi, zaczerpnęłam właśnie ze słów św. Tomasza z Akwinu.
Grażyna Paprocka - psycholog
Ludzie, miejsca, zdarzenia, sprawy, problemy
czwartek, 17 lutego 2011
Piotruś Pan i Wanda
K.G. Jung uważa, że człowiek jest wypadkową tego, czego on sam nie wie o sobie i czego nie wiedzą o nim inni ludzie.
Wielu zachowaniom człowieka, czy sytuacjom można przypisać atrybuty infantylności. Infantylność – to niedojrzałość emocjonalna, brak umiejętności brania na siebie odpowiedzialności za swoje czyny, ale także branie odpowiedzialności za innych; to funkcjonowanie metrykalnie dorosłego człowieka na poziomie dziecka. Tak rozumiemy infantylność głęboko patologiczną. Często również zachowaniom ludzkim przypisujemy atrybut infantylności jako wyraz zdrowej pełni rozwoju. Można mieć na tyle dojrzałą i rozwiniętą osobowość, emocje i całą sferę psychiczną, by mieć pełny dostęp do dziecka w sobie, wolnego i radosnego, a nie zaadoptowanego, wściekłego i zbuntowanego. Dostęp do radosnego dziecka w sobie i umiejętność łączenia go z dojrzałym ego, czyli dojrzałości w kontaktach z ludźmi, w związkach intymnych i działaniu społecznym, jest kryterium zdrowia psychicznego. Tak więc człowiek psychicznie zdrowy potrafi śmiać się, płakać, gdy boli; pozwala sobie na lęk, gdy się boi, ale nie wpada w panikę, nie czuje się zaskoczony, gdy spotyka go coś niespodziewanego. Jednak ktoś obserwujący to z zewnątrz może uznać jego zachowanie za infantylne. Wyobraźmy sobie jednak osobę neurotyczną, spiętą, ale potrafiącą zapomnieć się w zabawie, tańcu i śpiewie. Potrafi ona również pogrążyć się w żałobie, płakać i rozpaczać. Wreszcie - potrafi przytulić się do kogoś bliskiego w chwili cierpienia i poprosić np. o pogłaskanie po głowie. Te zjawisko nazywa się regresją w służbie ego. Codzienne życie jest pełne napięcia, stresu i lęku. l jeśli czasami, pod kontrolą swoich dorosłych zasad, upijemy się, będziemy się wygłupiać lub obrazimy się jak dziecko, to zafundujemy sobie terapię, która też jest regresją w służbie ego. Chodzi o to, że co jakiś czas należy wejść w stan dziecka, aby ta część dorosła w nas - czyli ego - mogła przetrwać. Wtedy nasze ego po prostu odpoczywa, odreagowuje napięcia, których nie da się w żaden sposób w roli dorosłego spełnić i zrealizować. Mam tu na myśli sytuacje zabaw, umiejętność radości i śmiania się pełną piersią. Obserwowani przez innych możemy zostać uznani za infantylnych. Ale patrząc na to głębiej - nasze, właściwe dzieciom, zachowanie jest regresją w służbie ego. W służbie - a więc jest nam, dorosłym potrzebne, aby przetrwać. Często mamy do czynienia z zachowaniami dorosłych, w których ma miejsce regresja, czyli wejście w stan reakcji emocjonalnej dziecięcej. Jednak dorosły i jego otoczenie cierpią z tego powodu. To jest regresja, która już nie służy ego. Mam tu na myśli sytuacje obrażania uczuć innych ludzi, np. publiczne wyśmiewa¬nie się z innych itp. Jest to postawa dziecięco egocentryczna, a dorosły nie rozumie kontekstu sytuacji. „Dorosłość" została wyłączona. Często w takich przypadkach można mówić o poważniejszych zaburzeniach osobowości i niedojrzałości emocjonalnej, czy niedojrzałości „ja". W przypadku mężczyzn jednym z często obserwowalnych wariantów zachowania jest syndrom Piotrusia pana, czyli syndrom nigdy niedojrzewających chłopców. To ci, którzy wiele rzeczy zaczynają, ale nigdy nie kończą; rzadko dotrzymują obietnic, obrażają się i złoszczą, gdy są krytykowani. W pracy, mimo, dużych intelektualnych możliwości, nie prezentują zbyt wiele, funkcjonując na zasadzie schematów myślowych i emocjonalnych. Pracę często traktują jako azyl przed odpowiedzialnością za rodzinę i kontakty z innymi ludźmi. Wymykają się kobietom, które ich kochają, bo nie są w stanie wziąć na siebie odpowiedzialności za drugiego człowieka. Paradoksalnie - bardzo potrzebują czułości i miłości - bez niej trudno im, jak i każdemu człowiekowi, funkcjonować. Przywiązują wielką wagę do swojej reputacji, są zewnątrz sterowani, bo ich życiem rządzi zasada: co powiedzą inni. Utrzymują, że życie jest dwutorowe - ma dwa oblicza, jak i ich postępowanie. Często też prowadzą podwójne życie. Jedno - te dostępne opinii innych (posiadają rodzinę, dzieci) i to drugie - skrzętnie ukrywane (kontakty pozamałżeńskie z innymi kobietami, itp). Nie są wiarygodni, często kłamią. W sytuacjach trudnych nie można na nich liczyć. Zamykają wtedy oczy, zatykają uszy i milczą. W ten sposób zachowują się właśnie dzieci, kiedy coś zbroją i bojąc się kary, udają, że ich nie ma, nie one są winne.
Syndrom Wandy to odpowiednik syndromu Piotrusia Pana u kobiet. Przy czym obraz tego syndromu jest u kobiet skoncentrowany na poczuciu ich kobiecości i roli matki. W obu przypadkach przyczyną są zaburzenia w procesie wychowania. Dzieje się często tak, że matka, będąc chłodna i surowa, nie zaspokaja emocjonalnych potrzeb dziecka. Z drugiej zaś strony jest zaborcza i kontrolująca lub nadopiekuńcza. Od takiej matki dziecko nie jest w stanie się oderwać i przerwać tę psychiczną pępowinę już w okresie samodzielnego, dorosłego życia. Może też być tak, że matka za wszelka cenę pragnie usamodzielnić dziecko, a ono jej na złość postanawia zostać bardzo małym dzieckiem. Tak dzieje się przeważnie w rodzinach, gdzie dominującą stroną jest kobieta, a mężczyzna jest bierny i podporządkowany lub nieobecny (dużo czasu spędza w pracy, nie ma czasu na autentyczne bycie z dziećmi lub opuścił swoja rodzinę i żyje swoim życiem). Przyczyną może być również sytuacja odwrotna: stroną dominującą jest mężczyzna, a kobieta podporządkowuje się mu całkowicie. Natomiast dzieci są często wykorzystywane jako element przetargowy w walce o dominację mężczyzny.
Dziewczynka z takiej rodziny postanawia nie dorastać. Widzi cierpienie matki i decyduje, że nigdy me zostanie kobietą. Kiedy jednak w wieku dojrzałym założy rodzinę, jej rola jako żony i matki jest poważnie zaburzona. Wewnętrznie ta kobieta nadal jest dzieckiem. Może ona nie lubić tej dziewczynki w sobie. Kobieta ta wchodzi w role krytycznego rodzica wobec siebie samej w roli dziewczynki i utrwala swój infantylizm, w którym dzieli siebie na dziecko i rodzica. Oczywiście - mechanizm ten dotyczy również mężczyzn.
Rzadko udaje się nam, Polakom, zachowywać autentycznie. Myślimy: nie wypada, bo inni tak nie robią. Nieważne, że w tej chwili mam ochotę skakać, tańczyć i śpiewać, bo rozpiera mnie radość życia. Gdy to uczynię, a inni zobaczą, pomyślą że jestem infantylna. l tu zbliżamy się do istoty infantylizmu: człowiek w pełni dojrzały bierze odpowiedzialność za swoje infantylne zachowania, a niedojrzały - nie.
Grązyna Paprocka - psycholog
Wielu zachowaniom człowieka, czy sytuacjom można przypisać atrybuty infantylności. Infantylność – to niedojrzałość emocjonalna, brak umiejętności brania na siebie odpowiedzialności za swoje czyny, ale także branie odpowiedzialności za innych; to funkcjonowanie metrykalnie dorosłego człowieka na poziomie dziecka. Tak rozumiemy infantylność głęboko patologiczną. Często również zachowaniom ludzkim przypisujemy atrybut infantylności jako wyraz zdrowej pełni rozwoju. Można mieć na tyle dojrzałą i rozwiniętą osobowość, emocje i całą sferę psychiczną, by mieć pełny dostęp do dziecka w sobie, wolnego i radosnego, a nie zaadoptowanego, wściekłego i zbuntowanego. Dostęp do radosnego dziecka w sobie i umiejętność łączenia go z dojrzałym ego, czyli dojrzałości w kontaktach z ludźmi, w związkach intymnych i działaniu społecznym, jest kryterium zdrowia psychicznego. Tak więc człowiek psychicznie zdrowy potrafi śmiać się, płakać, gdy boli; pozwala sobie na lęk, gdy się boi, ale nie wpada w panikę, nie czuje się zaskoczony, gdy spotyka go coś niespodziewanego. Jednak ktoś obserwujący to z zewnątrz może uznać jego zachowanie za infantylne. Wyobraźmy sobie jednak osobę neurotyczną, spiętą, ale potrafiącą zapomnieć się w zabawie, tańcu i śpiewie. Potrafi ona również pogrążyć się w żałobie, płakać i rozpaczać. Wreszcie - potrafi przytulić się do kogoś bliskiego w chwili cierpienia i poprosić np. o pogłaskanie po głowie. Te zjawisko nazywa się regresją w służbie ego. Codzienne życie jest pełne napięcia, stresu i lęku. l jeśli czasami, pod kontrolą swoich dorosłych zasad, upijemy się, będziemy się wygłupiać lub obrazimy się jak dziecko, to zafundujemy sobie terapię, która też jest regresją w służbie ego. Chodzi o to, że co jakiś czas należy wejść w stan dziecka, aby ta część dorosła w nas - czyli ego - mogła przetrwać. Wtedy nasze ego po prostu odpoczywa, odreagowuje napięcia, których nie da się w żaden sposób w roli dorosłego spełnić i zrealizować. Mam tu na myśli sytuacje zabaw, umiejętność radości i śmiania się pełną piersią. Obserwowani przez innych możemy zostać uznani za infantylnych. Ale patrząc na to głębiej - nasze, właściwe dzieciom, zachowanie jest regresją w służbie ego. W służbie - a więc jest nam, dorosłym potrzebne, aby przetrwać. Często mamy do czynienia z zachowaniami dorosłych, w których ma miejsce regresja, czyli wejście w stan reakcji emocjonalnej dziecięcej. Jednak dorosły i jego otoczenie cierpią z tego powodu. To jest regresja, która już nie służy ego. Mam tu na myśli sytuacje obrażania uczuć innych ludzi, np. publiczne wyśmiewa¬nie się z innych itp. Jest to postawa dziecięco egocentryczna, a dorosły nie rozumie kontekstu sytuacji. „Dorosłość" została wyłączona. Często w takich przypadkach można mówić o poważniejszych zaburzeniach osobowości i niedojrzałości emocjonalnej, czy niedojrzałości „ja". W przypadku mężczyzn jednym z często obserwowalnych wariantów zachowania jest syndrom Piotrusia pana, czyli syndrom nigdy niedojrzewających chłopców. To ci, którzy wiele rzeczy zaczynają, ale nigdy nie kończą; rzadko dotrzymują obietnic, obrażają się i złoszczą, gdy są krytykowani. W pracy, mimo, dużych intelektualnych możliwości, nie prezentują zbyt wiele, funkcjonując na zasadzie schematów myślowych i emocjonalnych. Pracę często traktują jako azyl przed odpowiedzialnością za rodzinę i kontakty z innymi ludźmi. Wymykają się kobietom, które ich kochają, bo nie są w stanie wziąć na siebie odpowiedzialności za drugiego człowieka. Paradoksalnie - bardzo potrzebują czułości i miłości - bez niej trudno im, jak i każdemu człowiekowi, funkcjonować. Przywiązują wielką wagę do swojej reputacji, są zewnątrz sterowani, bo ich życiem rządzi zasada: co powiedzą inni. Utrzymują, że życie jest dwutorowe - ma dwa oblicza, jak i ich postępowanie. Często też prowadzą podwójne życie. Jedno - te dostępne opinii innych (posiadają rodzinę, dzieci) i to drugie - skrzętnie ukrywane (kontakty pozamałżeńskie z innymi kobietami, itp). Nie są wiarygodni, często kłamią. W sytuacjach trudnych nie można na nich liczyć. Zamykają wtedy oczy, zatykają uszy i milczą. W ten sposób zachowują się właśnie dzieci, kiedy coś zbroją i bojąc się kary, udają, że ich nie ma, nie one są winne.
Syndrom Wandy to odpowiednik syndromu Piotrusia Pana u kobiet. Przy czym obraz tego syndromu jest u kobiet skoncentrowany na poczuciu ich kobiecości i roli matki. W obu przypadkach przyczyną są zaburzenia w procesie wychowania. Dzieje się często tak, że matka, będąc chłodna i surowa, nie zaspokaja emocjonalnych potrzeb dziecka. Z drugiej zaś strony jest zaborcza i kontrolująca lub nadopiekuńcza. Od takiej matki dziecko nie jest w stanie się oderwać i przerwać tę psychiczną pępowinę już w okresie samodzielnego, dorosłego życia. Może też być tak, że matka za wszelka cenę pragnie usamodzielnić dziecko, a ono jej na złość postanawia zostać bardzo małym dzieckiem. Tak dzieje się przeważnie w rodzinach, gdzie dominującą stroną jest kobieta, a mężczyzna jest bierny i podporządkowany lub nieobecny (dużo czasu spędza w pracy, nie ma czasu na autentyczne bycie z dziećmi lub opuścił swoja rodzinę i żyje swoim życiem). Przyczyną może być również sytuacja odwrotna: stroną dominującą jest mężczyzna, a kobieta podporządkowuje się mu całkowicie. Natomiast dzieci są często wykorzystywane jako element przetargowy w walce o dominację mężczyzny.
Dziewczynka z takiej rodziny postanawia nie dorastać. Widzi cierpienie matki i decyduje, że nigdy me zostanie kobietą. Kiedy jednak w wieku dojrzałym założy rodzinę, jej rola jako żony i matki jest poważnie zaburzona. Wewnętrznie ta kobieta nadal jest dzieckiem. Może ona nie lubić tej dziewczynki w sobie. Kobieta ta wchodzi w role krytycznego rodzica wobec siebie samej w roli dziewczynki i utrwala swój infantylizm, w którym dzieli siebie na dziecko i rodzica. Oczywiście - mechanizm ten dotyczy również mężczyzn.
Rzadko udaje się nam, Polakom, zachowywać autentycznie. Myślimy: nie wypada, bo inni tak nie robią. Nieważne, że w tej chwili mam ochotę skakać, tańczyć i śpiewać, bo rozpiera mnie radość życia. Gdy to uczynię, a inni zobaczą, pomyślą że jestem infantylna. l tu zbliżamy się do istoty infantylizmu: człowiek w pełni dojrzały bierze odpowiedzialność za swoje infantylne zachowania, a niedojrzały - nie.
Grązyna Paprocka - psycholog
Kobieta bez winy i wstydu
Ewolucja człowieka opiera się na systemach filozoficznych, społecznych i politycznych, w których mężczyźni, za sprawą swej siły, tradycji, prawa, języka, obyczaju i ceremoniału, wychowania i podziału pracy, decydują o tym, jaką rolę mają kobiety odgrywać, a jakiej nie.
Bezkrytycznie przyjmowane i uznawane za prawdę mity i stereotypy, którymi nasycona jest nasza kultura i religijność, nasze koncepcje pedagogiczne i obyczajowość, stanowią początek cierpienia w życiu większości kobiet. Wystarczy zobaczyć, jaką rolę ma do spełnienia kobieta w państwach fundamentalistycznych: ma być posłuszna mężczyźnie w sposób absolutny w każdej dziedzinie życia.
Historycznie rzecz ujmując - było podobnie. W czasach stosów i palenia na nich tzw. czarownic, kobieta uważana była za dzieło Szatana i źródło wszelkiego zła, które spotykało mężczyzn.
Gdyby założyć, że Ewa jest wyodrębnionym aspektem Adama, okazałoby się, że nie jest ona jakimś rozrywkowym, czy pomocniczym dodatkiem do mężczyzny, jak sugeruje przekaz katechetyczny. Napewno jest równoprawnym aspektem jednolitego i doskonałego boskiego dzieła, które z woli Stwórcy zostało podzielone na dwie części. Jakoś nikt nie zapytał, dlaczego Stwórca nie stworzył Adamowi drugiego Adama, tylko istotę wyposażoną fizjologicznie w atrybuty kobiecości, gotową do seksu i rodzenia dzieci. Tak więc kobietę oskarża się i karze za to, do czego została przez Boga stworzona.
Z psychologicznego punktu widzenia rozwój mężczyzny polega - od pewnego momentu - na budzeniu swojego aspektu żeńskiego. Natomiast rozwój kobiety - w jej dojrzałym życiu - polega na budzeniu aspektu męskiego. W ten sposób zarówno fizjologicznie jak i psychicznie - kobieta i mężczyzna dążą do jedności, do dopełnienia. Mężczyzna i kobieta spotykają się w życiu po to, aby się od siebie wzajemnie uczyć. Mężczyzna spotyka kobietę po to, żeby uczyć się od niej kobiecości, a kobieta spotyka mężczyznę po to, aby uczyć się od niego męskości.
Takie ujęcie równowagi między kobiecością a męskością pokazuje jednocześnie różnice między nimi. Niszczący aspekt kobiety jest związany z jej fizjologiczną rolą matki. Niszczone jest wszystko, co stare, nieużyteczne, nieprzydatne, kwestionowane są formy skończone.
Mężczyzna, natomiast bywa kolekcjonerem, przywiązanym do efektów swojej pracy, własnego myślenia, idei. Broni ich zażarcie w niekończących się wojnach. Kobieta natomiast łatwiej dostrzega względność ideologii czy doktryny. Bywa inspiratorką niszczenia tego, co stare.
W związkach na ogół to właśnie kobieta dąży do zmiany, szuka inspiracji, pomysłów, staje się wyzwaniem dla swojego mężczyzny. Wyłaniający się z interpretacji religijnej archetyp mężczyzny jest upokarzający dla mężczyzn. Adam jawi się tu jako naiwny półgłówek, który najpierw dał się namówić na coś, czego nie rozumiał (tu: zjedzenie zakazanego owocu w Raju), a potem miał o to pretensje. Do dziś dnia ma pretensje i złudzenia, że jest pierworodnym dzieckiem Boga, które ktoś (tu: Ewa) sprowadził na złą drogę. W konsekwencji mężczyźni uzurpują sobie prawo do bycia władcami kobiet i od wieków, często w imię Boga karzą, poniżają, kontrolują i eksploatują kobiety. Mało tego - dzielą je i napuszczają na siebie nawzajem.
Zauważmy, jak często mężczyzna bywa niedojrzały i nieszczęśliwy. Mimo to czuje się zwolniony z obowiązku pracy nad sobą i odpowiedzialności za swoje czyny. Chętnie natomiast daje sobie prawo do zmieniania świata i rządzenia, niezauważając nawet faktu, że nie jest często w stanie kontrolować własnej seksualności. Z drugiej strony drzemie w nim lęk i niepewność uzurpatora domagającego się nieustannych pochwał i zaszczytów.
Odpowiedzialnością za seksualne zachowania mężczyzn obarczane są kobiety - zgodnie z zasadą odpowiedzialności ofiary, że nią jest. Ten pogląd do dziś w sposób nieświadomy kształtuje nasze obyczaje, prawo i praktykę sądowniczą.
Nic dziwnego, że tak wiele kobiet żyje w świadomym, a częściej - nieświadomym - przekonaniu, że nie ma dla nich miejsca na tym świecie, że są czymś w rodzaju boskiej pomyłki.
Może więc pora w tej bezsensownej, odwiecznej walce płci o dominację, zająć się bezradnością w poszukiwaniu etosu kobiecości i męskości na zasadzie zrozumienia i tolerancji słabości i siły obu płci; zrozumienia, że On i Ona bez siebie nic nie znaczą, a razem są tym, o co Bogu w dziele stworzenia chodziło.
Bezkrytycznie przyjmowane i uznawane za prawdę mity i stereotypy, którymi nasycona jest nasza kultura i religijność, nasze koncepcje pedagogiczne i obyczajowość, stanowią początek cierpienia w życiu większości kobiet. Wystarczy zobaczyć, jaką rolę ma do spełnienia kobieta w państwach fundamentalistycznych: ma być posłuszna mężczyźnie w sposób absolutny w każdej dziedzinie życia.
Historycznie rzecz ujmując - było podobnie. W czasach stosów i palenia na nich tzw. czarownic, kobieta uważana była za dzieło Szatana i źródło wszelkiego zła, które spotykało mężczyzn.
Gdyby założyć, że Ewa jest wyodrębnionym aspektem Adama, okazałoby się, że nie jest ona jakimś rozrywkowym, czy pomocniczym dodatkiem do mężczyzny, jak sugeruje przekaz katechetyczny. Napewno jest równoprawnym aspektem jednolitego i doskonałego boskiego dzieła, które z woli Stwórcy zostało podzielone na dwie części. Jakoś nikt nie zapytał, dlaczego Stwórca nie stworzył Adamowi drugiego Adama, tylko istotę wyposażoną fizjologicznie w atrybuty kobiecości, gotową do seksu i rodzenia dzieci. Tak więc kobietę oskarża się i karze za to, do czego została przez Boga stworzona.
Z psychologicznego punktu widzenia rozwój mężczyzny polega - od pewnego momentu - na budzeniu swojego aspektu żeńskiego. Natomiast rozwój kobiety - w jej dojrzałym życiu - polega na budzeniu aspektu męskiego. W ten sposób zarówno fizjologicznie jak i psychicznie - kobieta i mężczyzna dążą do jedności, do dopełnienia. Mężczyzna i kobieta spotykają się w życiu po to, aby się od siebie wzajemnie uczyć. Mężczyzna spotyka kobietę po to, żeby uczyć się od niej kobiecości, a kobieta spotyka mężczyznę po to, aby uczyć się od niego męskości.
Takie ujęcie równowagi między kobiecością a męskością pokazuje jednocześnie różnice między nimi. Niszczący aspekt kobiety jest związany z jej fizjologiczną rolą matki. Niszczone jest wszystko, co stare, nieużyteczne, nieprzydatne, kwestionowane są formy skończone.
Mężczyzna, natomiast bywa kolekcjonerem, przywiązanym do efektów swojej pracy, własnego myślenia, idei. Broni ich zażarcie w niekończących się wojnach. Kobieta natomiast łatwiej dostrzega względność ideologii czy doktryny. Bywa inspiratorką niszczenia tego, co stare.
W związkach na ogół to właśnie kobieta dąży do zmiany, szuka inspiracji, pomysłów, staje się wyzwaniem dla swojego mężczyzny. Wyłaniający się z interpretacji religijnej archetyp mężczyzny jest upokarzający dla mężczyzn. Adam jawi się tu jako naiwny półgłówek, który najpierw dał się namówić na coś, czego nie rozumiał (tu: zjedzenie zakazanego owocu w Raju), a potem miał o to pretensje. Do dziś dnia ma pretensje i złudzenia, że jest pierworodnym dzieckiem Boga, które ktoś (tu: Ewa) sprowadził na złą drogę. W konsekwencji mężczyźni uzurpują sobie prawo do bycia władcami kobiet i od wieków, często w imię Boga karzą, poniżają, kontrolują i eksploatują kobiety. Mało tego - dzielą je i napuszczają na siebie nawzajem.
Zauważmy, jak często mężczyzna bywa niedojrzały i nieszczęśliwy. Mimo to czuje się zwolniony z obowiązku pracy nad sobą i odpowiedzialności za swoje czyny. Chętnie natomiast daje sobie prawo do zmieniania świata i rządzenia, niezauważając nawet faktu, że nie jest często w stanie kontrolować własnej seksualności. Z drugiej strony drzemie w nim lęk i niepewność uzurpatora domagającego się nieustannych pochwał i zaszczytów.
Odpowiedzialnością za seksualne zachowania mężczyzn obarczane są kobiety - zgodnie z zasadą odpowiedzialności ofiary, że nią jest. Ten pogląd do dziś w sposób nieświadomy kształtuje nasze obyczaje, prawo i praktykę sądowniczą.
Nic dziwnego, że tak wiele kobiet żyje w świadomym, a częściej - nieświadomym - przekonaniu, że nie ma dla nich miejsca na tym świecie, że są czymś w rodzaju boskiej pomyłki.
Może więc pora w tej bezsensownej, odwiecznej walce płci o dominację, zająć się bezradnością w poszukiwaniu etosu kobiecości i męskości na zasadzie zrozumienia i tolerancji słabości i siły obu płci; zrozumienia, że On i Ona bez siebie nic nie znaczą, a razem są tym, o co Bogu w dziele stworzenia chodziło.
wtorek, 15 lutego 2011
Kobiety, które kochają za bardzo - przyczyny
E. Fromm w książce„O sztuce miłości” uważa, że jeśli człowiek potrafi kochać w sposób produktywny, kocha również samego siebie; jeśli potrafi kochać tylko innych, nie potrafi kochać w ogóle.
Dla wielu kobiet miłość oznacza cierpienie i ból. To nic, że związek z mężczyzną narusza ich równowagę emocjonalną i integralność osobowości, ich zdrowie i bezpieczeństwo. Krytykują jego zachowanie i postawy, ale też myślą, że dla nich na pewno zechce się zmienić, jeśli tylko będą atrakcyjne i czułe. Wciąż rozgrzeszają go ze złych humorów i przykrości,, które im sprawia, wybuchów złości, braku czułości i zrozumienia, egoizmu, itp. Z przyjaciółmi rozmawiają tylko o nim - o jego myślach, uczuciach, potrzebach. W skrajnych przypadkach pozwalają na psychiczne i fizyczne znęcanie się nad nimi. Winą za to obarczają siebie. To ich wina, że ten, którego tak kochają, jest niezadowolony. Obwiniając siebie o wszystko, nic tracą nadziei: trze¬ba jedynie wpaść na to, co się robi „nie tak" i skorygować swoje zachowanie, a on znowu będzie nimi zainteresowany. Przedstawiony tu obraz kochającej kobiety nie ma nic wspólnego z miłością. Jest raczej obsesją nazywaną miłością.
Bazą obsesyjnej miłości jest lęk - lęk przed samotnością, lęk przed byciem niekochanym i niedocenianym, lęk przed lekceważeniem, opuszczeniem, a nawet zagładą. Komponentą takiej miłości jest nadzieja, że mężczyzna uśmierzy nasze lęki. Niestety, lęki - a wraz z nimi obsesje - pogłębiają się. W końcu darzenie miłością po to, aby ją otrzymać w zamian, przeistacza się w główną siłę napędową naszego życia. A skoro nasza strategia nie przynosi efektów, próbujemy jeszcze raz, kochamy jeszcze mocniej, i tak zaczynamy kochać za bardzo. W zamian nie dostajemy nic. Spotyka nas coraz większa obojętność i chłód ze strony naszego wybranego. My jednak - wbrew zdrowemu rozsądkowi - brniemy w ten układ dalej. I to ze świadomością, że takie podporządkowanie drugiemu człowiekowi rujnuje nasze zdrowie fizyczne i psychiczne. Wiedząc o destrukcyjności takiego związku, nie potrafimy odejść. Dlaczego tak trudno zostawić nam partnera, który wpędza nas w ten bolesny „taniec"? Kochamy za bardzo, ponieważ w ten sposób chcemy pokonać nasze lęki, cierpienia i napady bezsilnej złości z okresu dzieciństwa.
Kochanie za bardzo nie jest skłonnością przypadkową. Jest wypadkową wy¬chowania kobiety w konkretnym społeczeństwie i konkretnej, toksycznej rodzinie. Wszystkie niezdrowe, toksyczne rodziny mają jedną cechę wspólną: milczenie wynikające z nieumiejętności rozmawiania i słuchania siebie nawzajem - szczególnie w sprawach najbardziej istotnych. Mówi się w takiej rodzinie o wszystkim, co nieistotne. Natomiast tabu jest temat o nieprawidłowościach jej funkcjonowania. W takiej rodzinie wszyscy sztywno odgrywają swoje role, komunikując się tylko kwestiami tym rolom przypisanymi. Nikt nie mówi, co czuje, co myśli, co mu brak. Natomiast wszyscy recytują teksty pasujące do tego, co mówią inni. Emocjonalne kalectwo takiej rodziny rośnie, a każdy z jej członków przestaje wierzyć w siebie. W ten sposób nie wykształcają się w nas elementarne narzędzia radzenia sobie z życiem, z ludźmi, z sytuacjami – z problemami.
Grażyna Paprocka - psycholog
Dla wielu kobiet miłość oznacza cierpienie i ból. To nic, że związek z mężczyzną narusza ich równowagę emocjonalną i integralność osobowości, ich zdrowie i bezpieczeństwo. Krytykują jego zachowanie i postawy, ale też myślą, że dla nich na pewno zechce się zmienić, jeśli tylko będą atrakcyjne i czułe. Wciąż rozgrzeszają go ze złych humorów i przykrości,, które im sprawia, wybuchów złości, braku czułości i zrozumienia, egoizmu, itp. Z przyjaciółmi rozmawiają tylko o nim - o jego myślach, uczuciach, potrzebach. W skrajnych przypadkach pozwalają na psychiczne i fizyczne znęcanie się nad nimi. Winą za to obarczają siebie. To ich wina, że ten, którego tak kochają, jest niezadowolony. Obwiniając siebie o wszystko, nic tracą nadziei: trze¬ba jedynie wpaść na to, co się robi „nie tak" i skorygować swoje zachowanie, a on znowu będzie nimi zainteresowany. Przedstawiony tu obraz kochającej kobiety nie ma nic wspólnego z miłością. Jest raczej obsesją nazywaną miłością.
Bazą obsesyjnej miłości jest lęk - lęk przed samotnością, lęk przed byciem niekochanym i niedocenianym, lęk przed lekceważeniem, opuszczeniem, a nawet zagładą. Komponentą takiej miłości jest nadzieja, że mężczyzna uśmierzy nasze lęki. Niestety, lęki - a wraz z nimi obsesje - pogłębiają się. W końcu darzenie miłością po to, aby ją otrzymać w zamian, przeistacza się w główną siłę napędową naszego życia. A skoro nasza strategia nie przynosi efektów, próbujemy jeszcze raz, kochamy jeszcze mocniej, i tak zaczynamy kochać za bardzo. W zamian nie dostajemy nic. Spotyka nas coraz większa obojętność i chłód ze strony naszego wybranego. My jednak - wbrew zdrowemu rozsądkowi - brniemy w ten układ dalej. I to ze świadomością, że takie podporządkowanie drugiemu człowiekowi rujnuje nasze zdrowie fizyczne i psychiczne. Wiedząc o destrukcyjności takiego związku, nie potrafimy odejść. Dlaczego tak trudno zostawić nam partnera, który wpędza nas w ten bolesny „taniec"? Kochamy za bardzo, ponieważ w ten sposób chcemy pokonać nasze lęki, cierpienia i napady bezsilnej złości z okresu dzieciństwa.
Kochanie za bardzo nie jest skłonnością przypadkową. Jest wypadkową wy¬chowania kobiety w konkretnym społeczeństwie i konkretnej, toksycznej rodzinie. Wszystkie niezdrowe, toksyczne rodziny mają jedną cechę wspólną: milczenie wynikające z nieumiejętności rozmawiania i słuchania siebie nawzajem - szczególnie w sprawach najbardziej istotnych. Mówi się w takiej rodzinie o wszystkim, co nieistotne. Natomiast tabu jest temat o nieprawidłowościach jej funkcjonowania. W takiej rodzinie wszyscy sztywno odgrywają swoje role, komunikując się tylko kwestiami tym rolom przypisanymi. Nikt nie mówi, co czuje, co myśli, co mu brak. Natomiast wszyscy recytują teksty pasujące do tego, co mówią inni. Emocjonalne kalectwo takiej rodziny rośnie, a każdy z jej członków przestaje wierzyć w siebie. W ten sposób nie wykształcają się w nas elementarne narzędzia radzenia sobie z życiem, z ludźmi, z sytuacjami – z problemami.
Grażyna Paprocka - psycholog
Kochanie za bardzo – podstępny nałóg
Kiedy miłość staje się nałogiem mającym zrekompensować deficyt uczuć z okresu dzieciństwa, wówczas kochamy drugiego człowieka za bardzo. Jaka jest taka miłość?
Kobiety, które kochają za bardzo, nie potrafią odrzucić człowieka czy układu zagrażającego i szkodliwego dla siebie. Nie potrafią uwzględnić własnego dobra, nie mając możliwości realnej oceny sytuacji. Kobiety takie nie ufają swoim uczuciom, a jeśli już się nimi posługują, to po to, by same siebie oszukiwać. Pozbawione mechanizmów obronnych i umiejętności posługiwania się nimi jak tarczą obronną, wikłają się w niebezpieczne i dramatyczne związki, od których uciekłby normalny człowiek. Kobieta płaci za to olbrzymimi kosztami emocjonalnymi. Próbując zerwać toksyczny związek, odciąć się od źródła niedoli, czuje ból związany ze znanym z lat dziecinnych wrażeniem pustki i grozą osamotnienia. Desperacka chęć życia z mężczyzną sprowadza się do dreszczu nadziei na odzyskanie uczuć i aprobaty, których nam w dzieciństwie poskąpiono.
Tak więc kobiety kochające za bardzo unikają mężczyzn, którym zależy na tym, by były szczęśliwe, zadowolone, spokojne i mogły się realizować. Taki spokojny i rozumiejący mężczyzna nie przyprawi o kołatanie serca, ucisku w gardle i skurczów w żołądku, które kobieta kochająca za bardzo zwykła nazywać miłością. Nie obdarzy tak ożywczym, tak elektryzują¬cym dramatem i napięciem. Nie zada fizycznego bólu, nie ukarze za niedoskonałość kobiecej natury.
Kobieta wychowana w zdrowej rodzinie nie jest oswojona z walką o zainteresowanie bliskich i związanym z tym cierpieniem. Jeśli spotka mężczyznę, który stanowi dla niej źródło niepokoju, rozczarowania, gniewu, zazdrości czy jakiegokolwiek dyskomfortu psychicznego, uznaje go za kogoś dla siebie niewłaściwego. Ucieka od takiego mężczyzny natychmiast. W mężczyźnie szuka natomiast zrozumienia, współdziałania, szczerości, uczciwości i wzajemnej dbałości. Tylko w takim związku czuje się dobrze, bo taka była jej rodzina z relacjami bliskości i wzajemnej dbałości i troski.
Kochanie za bardzo - choć tak bolesne i rozczarowujące - jest udziałem nie tylko kobiet, ale i mężczyzn. W ten nałóg popadają oni z analogicznych, jak kobiety, powodów. Przeważnie jednak emocjonalne okaleczenie w dzieciństwie wywołuje u mężczyzn tendencje do chorej miłości o innym obrazie, niż w przypadku kobiet. Z powodu współdziałania czynników kulturowych i biologicznych mężczyźni kompensują swoje emocjonalne kalectwo bardziej bezosobowo i zewnętrznie, a nie - intymnie. Obsesyjnie zajmują się pracą, sportem lub innym hobby. W skrajnych przypadkach bywają agresywni w swoich zachowaniach zarówno fizycznie, jak i psychicznie. W ten sposób próbują zwrócić na siebie uwagę bliskich i otoczenia, rekompensując deficyty uczuć z okresu swojego dzieciństwa. Kobiety natomiast rzucają się w związek, często właśnie z emocjonalnym
kaleką, z jakże złudnym przekonaniem, że jak się postarają i będą kochać doskonale, to w zamian dostaną to, czego nie dane im było doświadczyć w dzieciństwie – miłość, poczucie bliskości i bezpieczeństwa.
Wszystkim kobietom życzę wolności od nawyku brania na siebie winy i wstydu tych, na których niedojrzałość, nikczemność i okrucieństwo przymykają oczy, by móc ich kochać mimo wszystko oraz pamięci o tym, że innych nie można zmienić - można zmienić tylko siebie.
Grażyna Paprocka - psycholog
Kobiety, które kochają za bardzo, nie potrafią odrzucić człowieka czy układu zagrażającego i szkodliwego dla siebie. Nie potrafią uwzględnić własnego dobra, nie mając możliwości realnej oceny sytuacji. Kobiety takie nie ufają swoim uczuciom, a jeśli już się nimi posługują, to po to, by same siebie oszukiwać. Pozbawione mechanizmów obronnych i umiejętności posługiwania się nimi jak tarczą obronną, wikłają się w niebezpieczne i dramatyczne związki, od których uciekłby normalny człowiek. Kobieta płaci za to olbrzymimi kosztami emocjonalnymi. Próbując zerwać toksyczny związek, odciąć się od źródła niedoli, czuje ból związany ze znanym z lat dziecinnych wrażeniem pustki i grozą osamotnienia. Desperacka chęć życia z mężczyzną sprowadza się do dreszczu nadziei na odzyskanie uczuć i aprobaty, których nam w dzieciństwie poskąpiono.
Tak więc kobiety kochające za bardzo unikają mężczyzn, którym zależy na tym, by były szczęśliwe, zadowolone, spokojne i mogły się realizować. Taki spokojny i rozumiejący mężczyzna nie przyprawi o kołatanie serca, ucisku w gardle i skurczów w żołądku, które kobieta kochająca za bardzo zwykła nazywać miłością. Nie obdarzy tak ożywczym, tak elektryzują¬cym dramatem i napięciem. Nie zada fizycznego bólu, nie ukarze za niedoskonałość kobiecej natury.
Kobieta wychowana w zdrowej rodzinie nie jest oswojona z walką o zainteresowanie bliskich i związanym z tym cierpieniem. Jeśli spotka mężczyznę, który stanowi dla niej źródło niepokoju, rozczarowania, gniewu, zazdrości czy jakiegokolwiek dyskomfortu psychicznego, uznaje go za kogoś dla siebie niewłaściwego. Ucieka od takiego mężczyzny natychmiast. W mężczyźnie szuka natomiast zrozumienia, współdziałania, szczerości, uczciwości i wzajemnej dbałości. Tylko w takim związku czuje się dobrze, bo taka była jej rodzina z relacjami bliskości i wzajemnej dbałości i troski.
Kochanie za bardzo - choć tak bolesne i rozczarowujące - jest udziałem nie tylko kobiet, ale i mężczyzn. W ten nałóg popadają oni z analogicznych, jak kobiety, powodów. Przeważnie jednak emocjonalne okaleczenie w dzieciństwie wywołuje u mężczyzn tendencje do chorej miłości o innym obrazie, niż w przypadku kobiet. Z powodu współdziałania czynników kulturowych i biologicznych mężczyźni kompensują swoje emocjonalne kalectwo bardziej bezosobowo i zewnętrznie, a nie - intymnie. Obsesyjnie zajmują się pracą, sportem lub innym hobby. W skrajnych przypadkach bywają agresywni w swoich zachowaniach zarówno fizycznie, jak i psychicznie. W ten sposób próbują zwrócić na siebie uwagę bliskich i otoczenia, rekompensując deficyty uczuć z okresu swojego dzieciństwa. Kobiety natomiast rzucają się w związek, często właśnie z emocjonalnym
kaleką, z jakże złudnym przekonaniem, że jak się postarają i będą kochać doskonale, to w zamian dostaną to, czego nie dane im było doświadczyć w dzieciństwie – miłość, poczucie bliskości i bezpieczeństwa.
Wszystkim kobietom życzę wolności od nawyku brania na siebie winy i wstydu tych, na których niedojrzałość, nikczemność i okrucieństwo przymykają oczy, by móc ich kochać mimo wszystko oraz pamięci o tym, że innych nie można zmienić - można zmienić tylko siebie.
Grażyna Paprocka - psycholog
niedziela, 13 lutego 2011
Gniew – zakazany owoc?
To, jak radzimy sobie z innymi ludźmi, zależy od tego, jak dobrze radzimy sobie ze sobą.
Wielu ludzi czuje wyraźny lęk przed odczuwaniem i wyrażaniem swoich uczuć, a także przed byciem obiektem uczuć innych. Stwierdzenie to dotyczy szczególnie gniewu. Zwykle uzewnętrzniamy tylko tzw. aprobowane uczucia, a i wtedy barierą, która nas hamuje są nasze obawy, ostrożność i indywidualne ograniczania. Spłycamy głębię naszych uczuć, ich bogactwo i natężenie. Przejawiamy je albo bardzo powierzchownie, albo nieodpowiednio do sytuacji, albo na oba sposoby jednocześnie. Przywdziewamy maskę obojętności, choć w duszy aż się nam gotuje. Odsuwamy emocje i uczucia w czasie, tłumacząc się dystansem, który na pewno pozwoli nam później spojrzeć na wszystko trzeźwiej, rozsądniej i spokojniej. Nie wiemy, że postępując w taki sposób, fundujemy sobie chory klimat emocjonalny, czyli stwarzamy środowisko, w którym ludzie czują często co innego, niż okazują. Kiedy są zagniewani - uśmiechają się słodko lub sztywnieją i nie robią nic. Kiedy są radośni i szczęśliwi - okazują powagę lub milczą. Brakuje im szczerych. uczciwych, prostych i czytelnych przejawów uczuć. Stąd niedaleka już droga do stanu poważnego niedosytu uczuć -aż do emocjonalnej próżni. Zamiast adekwatnej do okoliczności reakcji emocjonalnej, możemy spotkać się z powierzchownym, histerycznym, manipulatorskim wybuchem. Nie załatwia on nic. Natomiast pogłębia zamieszanie i tłumi prawdziwe uczucia. U takich ludzi histeria często przechodzi w odrętwienie lub całkowity paraliż emocjonalny. W takiej atmosferze psychologicznej małe problemy wzbudzają bardzo silne reakcje, wielkie zaś trafiają w pustkę. U dziecka wytwarza się np. wówczas sieć zawiłych sprzeczności, których nie jest ono w stanie zrozumieć. Dotyczy to szczególnie gniewu i w konsekwencji może prowadzić do jego unikania oraz okaleczenia tego ważnego obszaru emocjonalnego. Dorośli fundują zwykle dzieciom komunikaty: „Dzieci i ryby głosu nie mają”, „Ja mam prawo się gniewać w tym momencie, ale ty nie”. Albo: „Dlaczego nie możesz być taki jak ja?” - „Ja nigdy nie wpadam w gniew, a nawet, gdy się gniewam, nie okazuję tego”; „Kiedy się gniewasz, wiem, że mnie nie kochasz”; „Grzeczne dzieci nie złoszczą się - a na pewno nie na dorosłych”; „Jeśli będziesz się złościć, nikt cię nie polubi” ; „Jeśli ciągle będziesz się gniewać, na pewno będziesz miał kłopoty”: „Cywilizowani ludzie nie wpadają w gniew, ale jeśli będziesz się złościł, będę musiała powiedzieć tacie, a on rozgniewa się i będzie musiał ukarać cię, kiedy wróci do domu”. Takimi informacjami rodzice wywołują u dziecka tzw. podwójną blokadę. Można ją sparafrazować zdaniem: „Nie duś tego w sobie. Nie znoszę, kiedy to ukrywasz. Wyrzuć to z siebie! Ale kiedy to okażesz, to zbiję cię za brak szacunku”. Powstaje sytuacja, w której każde zachowanie jest niewłaściwe. Powoduje ona powstawanie silnych lęków, dużych trudności w radzeniu sobie z gniewem. paraliżu emocjonalnego, a w konsekwencji - ciągłych konfliktów z otoczeniem.
Wynikiem takich oddziaływań wychowawczych mogą być dwie wielkie blokady odczuwania i okazywania gniewu.
Autorka - Grażyna Paprocka - psycholog
Wielu ludzi czuje wyraźny lęk przed odczuwaniem i wyrażaniem swoich uczuć, a także przed byciem obiektem uczuć innych. Stwierdzenie to dotyczy szczególnie gniewu. Zwykle uzewnętrzniamy tylko tzw. aprobowane uczucia, a i wtedy barierą, która nas hamuje są nasze obawy, ostrożność i indywidualne ograniczania. Spłycamy głębię naszych uczuć, ich bogactwo i natężenie. Przejawiamy je albo bardzo powierzchownie, albo nieodpowiednio do sytuacji, albo na oba sposoby jednocześnie. Przywdziewamy maskę obojętności, choć w duszy aż się nam gotuje. Odsuwamy emocje i uczucia w czasie, tłumacząc się dystansem, który na pewno pozwoli nam później spojrzeć na wszystko trzeźwiej, rozsądniej i spokojniej. Nie wiemy, że postępując w taki sposób, fundujemy sobie chory klimat emocjonalny, czyli stwarzamy środowisko, w którym ludzie czują często co innego, niż okazują. Kiedy są zagniewani - uśmiechają się słodko lub sztywnieją i nie robią nic. Kiedy są radośni i szczęśliwi - okazują powagę lub milczą. Brakuje im szczerych. uczciwych, prostych i czytelnych przejawów uczuć. Stąd niedaleka już droga do stanu poważnego niedosytu uczuć -aż do emocjonalnej próżni. Zamiast adekwatnej do okoliczności reakcji emocjonalnej, możemy spotkać się z powierzchownym, histerycznym, manipulatorskim wybuchem. Nie załatwia on nic. Natomiast pogłębia zamieszanie i tłumi prawdziwe uczucia. U takich ludzi histeria często przechodzi w odrętwienie lub całkowity paraliż emocjonalny. W takiej atmosferze psychologicznej małe problemy wzbudzają bardzo silne reakcje, wielkie zaś trafiają w pustkę. U dziecka wytwarza się np. wówczas sieć zawiłych sprzeczności, których nie jest ono w stanie zrozumieć. Dotyczy to szczególnie gniewu i w konsekwencji może prowadzić do jego unikania oraz okaleczenia tego ważnego obszaru emocjonalnego. Dorośli fundują zwykle dzieciom komunikaty: „Dzieci i ryby głosu nie mają”, „Ja mam prawo się gniewać w tym momencie, ale ty nie”. Albo: „Dlaczego nie możesz być taki jak ja?” - „Ja nigdy nie wpadam w gniew, a nawet, gdy się gniewam, nie okazuję tego”; „Kiedy się gniewasz, wiem, że mnie nie kochasz”; „Grzeczne dzieci nie złoszczą się - a na pewno nie na dorosłych”; „Jeśli będziesz się złościć, nikt cię nie polubi” ; „Jeśli ciągle będziesz się gniewać, na pewno będziesz miał kłopoty”: „Cywilizowani ludzie nie wpadają w gniew, ale jeśli będziesz się złościł, będę musiała powiedzieć tacie, a on rozgniewa się i będzie musiał ukarać cię, kiedy wróci do domu”. Takimi informacjami rodzice wywołują u dziecka tzw. podwójną blokadę. Można ją sparafrazować zdaniem: „Nie duś tego w sobie. Nie znoszę, kiedy to ukrywasz. Wyrzuć to z siebie! Ale kiedy to okażesz, to zbiję cię za brak szacunku”. Powstaje sytuacja, w której każde zachowanie jest niewłaściwe. Powoduje ona powstawanie silnych lęków, dużych trudności w radzeniu sobie z gniewem. paraliżu emocjonalnego, a w konsekwencji - ciągłych konfliktów z otoczeniem.
Wynikiem takich oddziaływań wychowawczych mogą być dwie wielkie blokady odczuwania i okazywania gniewu.
Autorka - Grażyna Paprocka - psycholog
Blokady odczuwania i okazywania gniewu
Pierwsza to często spotkany syndrom „fajnego gościa”, taki ktoś nie sprawia nikomu problemów. Sądzi, że okazanie gniewu zniszczy jego obraz, zrazi do niego innych i doprowadzi do utraty ich miłości. Bycie kochanym jest dla niego jedynym sposobem zapewnienia sobie bezpieczeństwa w życiu. „Fajny gość” jest w związku z tym stale zmuszany do odgrywania roli. Nigdy nie może być sobą, a wysiłek, który wkłada w oszukiwanie siebie i innych i tak nie przynosi mu spodziewanej nagród - sympatii i miłości innych. Ludzie szybko orientują się, że mają do czynienia z klakierem, który swój kompromis nosi na tacy miłych uśmiechów, potakiwania i hipokryzji. Tak wiec potrzeba bycia powszechnie lubianym i akceptowanym oraz obawa przed urażeniem czyichś uczuć jest olbrzymią blokadą dla bycia sobą i swobodnego, naturalnego wyrażania i odczuwania gniewu. Drugą blokadą o równie niszczycielskim charakterze jest syndrom „pilnuj własnego nosa”. „Emocjonalny izolacjonista” jest przekonany, ze nieangażowanie się w sprawy innych uchroni go przed przykrościami. Gniew w jakiejkolwiek postaci spostrzega on jako zagrożenie dla swojego niezaangażowania. Odczuwanie gniewu i wyrażanie go mogłoby oznaczać, że zależy mu na tyle silnie, by gniewać się o to. A to z kolei prowadzi do emocjonalnego zaangażowania się, którego za wszelką cenę należy unikać. Taka strusia taktyka nie przynosi jednak oczekiwanych rezultatów. Człowiek jest istotą społeczną i nie może funkcjonować w izolacji - zaangażowania w związki z innymi ludźmi oraz ich zaangażowania w jego sprawy.
Potrzeba kontroli i władzy również, stanowi blokadę utrudniającą odczuwanie i wyrażanie gniewu. Człowiek z tą potrzebą uważa, że gniew i jego przejawy są równoznaczne z utratą kontroli nad sobą, innymi i całym otoczeniem, a więc i utratą dobrego samopoczucia. Potrzeba kontroli i władzy jest szczególnie silna u osób ekspansywnych, a wiec zaborczych, dążących do rozszerzenia i umocnienia swoich wpływów. Gniew ekspansywny może służyć sadystycznej manipulacji lub bezpośredniej tyranii u osób dotkniętych potrzebą kontroli. Często bywa serwowany pod płaszczykiem życzliwości i z uśmiechem na twarzy, ale zawsze jest związany z apodyktycznym despotyzmem, czasami połączonym z mściwością. Potrzeba wzbudzenia podziwu otoczenia tłumi tu ten chory i zdeformowany gniew.
Autorka - Grażyna Paprocka - psycholog.
Potrzeba kontroli i władzy również, stanowi blokadę utrudniającą odczuwanie i wyrażanie gniewu. Człowiek z tą potrzebą uważa, że gniew i jego przejawy są równoznaczne z utratą kontroli nad sobą, innymi i całym otoczeniem, a więc i utratą dobrego samopoczucia. Potrzeba kontroli i władzy jest szczególnie silna u osób ekspansywnych, a wiec zaborczych, dążących do rozszerzenia i umocnienia swoich wpływów. Gniew ekspansywny może służyć sadystycznej manipulacji lub bezpośredniej tyranii u osób dotkniętych potrzebą kontroli. Często bywa serwowany pod płaszczykiem życzliwości i z uśmiechem na twarzy, ale zawsze jest związany z apodyktycznym despotyzmem, czasami połączonym z mściwością. Potrzeba wzbudzenia podziwu otoczenia tłumi tu ten chory i zdeformowany gniew.
Autorka - Grażyna Paprocka - psycholog.
Subskrybuj:
Posty (Atom)